Recenzja filmu

Nie czas umierać (2021)
Cary Joji Fukunaga
Daniel Craig
Léa Seydoux

Kronika wypadków miłosnych

"Nie czas umierać" to jeden z tych filmów, których scenarzyści lubią się upewnić (czasem kilkanaście razy w obrębie jednej sekwencji), czy zrozumieliśmy metaforę. A że monstrualny, prawie
"Nie czas umierać". Recenzujemy ostatniego "Bonda" z Danielem Craigiem
Jutro nie umiera nigdy. Nawet, jeśli dziś trwa wiecznie. Kiedy ostatni raz widzieliśmy Jamesa Bonda, odjeżdżał Astonem Martinem w stronę zimnego brzasku poranka, zostawiając świat trochę bezpieczniejszym miejscem i fundując londyńskim służbom porządkowym nadgodziny. Krucjata bohatera dobiegła końca, wcielający się w niego Daniel Craig mówił coś o otwieraniu sobie żył na myśl o powrocie do roli, ale przecież każde marzenie da się wycenić. Kiedy przyszło mu odnowić licencję na zabijanie, a po serii produkcyjnych katastrof i artystycznych perturbacji z chaosu wyłoniło się coś na kształt filmu, uderzyła pandemia. I świat zmienił się na tyle, że prymus Jej Królewskiej Mości zdążył nieco stetryczeć w blokach startowych. Nie szkodzi. "Nie czas umierać" przynosi odpowiedź na pytanie, dlaczego najdłuższy cykl w dziejach kina przetrwałby nawet starotestamentowy potop. 


Zbieżność fabuły filmu ze stanem pandemicznej dezorientacji to ten rodzaj cudu, który zdarza się tylko w kinie. Odchodząc na zasłużoną emeryturę, agent 007 widział już wszystko. Jednak los, oprócz tego że pisze szekspirowskie sztuki, bywa w bondowskim cyklu wyjątkowo wredny. Najpierw o Madeleine Swann (Lea Seydoux), kobietę, z którą bohater postanowił zaznać rozkoszy spokojnego życia, upomina się mroczna przeszłość. Później ukręcony łeb podnosi zbrodnicza organizacja Spectre. Wreszcie do drzwi bambusowego apartamentu na Jamajce puka przyjaciel Bonda z CIA, Felix Leiter (Jeffrey Wright) i przebąkuje coś o ratowaniu świata. Nie trzeba asa wywiadu, by wywnioskować, że wszystkie nitki prowadzą do jednego kłębuszka. Obraca go w dłoniach tajemniczy Lucyfer Safin (Rami Malek). Gdy widzimy, jak przemierza śnieżne ostępy z karabinem przy pasku i porcelanową maską na twarzy, wiemy doskonale, że imienia nie dostał po pijaku i że raczej nie będzie z Bondem dyskutował o Prouście. Nawet mimo faktu, że ma obsesję na punkcie straconego czasu. 

Ilustrowana przepiękną balladą Billie Eilish czołówka to tradycyjnie pejzaż podświadomości bohatera. Rozgrzane lufy pistoletów układają się w podwójne helisy, wyrzeźbiony w kamieniu agent roztrzaskuje się na milion kawałków, alabastrową skórę przecinają krwawe tatuaże i wypryski. Sentymentalny Bond Craiga, którego ewolucję wyznaczają dwie historie miłosne, dociera do kresu swojej podróży. Staje się bohaterem zaskakująco dojrzałej opowieści o dziedziczeniu grzechów; o odpuszczaniu win innym i wybaczaniu sobie; o niewidzialnych znamionach, z którymi żyjemy i które sprawiają, że boimy się bliskości. To ciekawa trajektoria, nawet pomimo oczywistych felerów tekstu – "Nie czas umierać" to jeden z tych filmów, których scenarzyści lubią się upewnić (czasem kilkanaście razy w obrębie jednej sekwencji), czy zrozumieliśmy metaforę. A że monstrualny, prawie trzygodzinny metraż do metafor prowokuje, całość nabiera niemal operowego charakteru. Co zaskakujące, sceny akcji mają wręcz kontrapunktową naturę. Każda z nich jest świadectwem inscenizacyjnego polotu, reżyserskiej sprawności oraz operatorskiego wyczucia – od kapitalnego pościgu ulicami włoskiej Matery przez partyzancką bitwę w zamglonym, norweskim lesie po staroszkolną naparzankę na klatce schodowej, zrealizowaną – dzięki uprzejmości twórcy "Detektywa", Cary'ego Fukunagi – w pojedynczym, długim ujęciu. Na pytanie o giętkość stawów Daniela Craiga nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Powiedzmy, że nie jest to ani Tom Cruise uczepiony startującego samolotu, ani Roger Moore ganiający z zadyszką po Wieży Eiffela.

   

Seria filmów o Jamesie Bondzie nigdy nie była korowodem wielkich, autorskich osobowości (z wyjątkami w postaci Roalda Dahla jako scenarzysty "Żyje się tylko dwa razy" oraz Sama Mendesa za kamerą "Skyfall" i "Spectre"). Kiedy jednak po raz pierwszy w historii za sterami staje Amerykanin, a zespół scenarzystów wzmacnia Phoebe Waller-Bridge, autorka takich feministycznych manifestów, jak "Fleabag" i "Killing Eve", szukanie elementów znajomego języka staje się dość oczywistą strategią odbioru. W warstwie narracyjno-wizualnej Fukunaga bezustannie porusza się pomiędzy rejestrami "klasycznego Bonda" oraz antycznej tragedii. I jest to połączenie, które działa bez zarzutu – jest tu miejsce i na bezpretensjonalny humor, i na spięcie pośladków. Waller-Bridge wnosi z kolei do filmu sporo niewymuszonego luzu, który widać zarówno w przekomarzankach Bonda z nową agentką 007 (świetna Lashana Lynch), jak i w wątku pracującej w terenie, nieopierzonej Palomy (cudowny epizod Any de Armas). Tym większa szkoda, że centralny konflikt o wiele lepiej sprawdza się na papierze. Historia miłosna, nawiązująca w przewrotny sposób do małżeństwa Bonda z "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości", ma doskonale rozłożone akcenty, zaś sam Craig szkicuje zniuansowany portret faceta trwającego w wiecznym klinczu z przeszłością. Problem w tym, że kroku nie dotrzymują mu poruszający się po tej samej, emocjonalnej orbicie Malek i Seydoux. Postać graną przez tego pierwszego scenarzyści wyciągają z kapelusza po czterech filmach i o dziesięć lat za późno. Nadając jej niezasłużony status szefa wszystkich szefów, wpuszczają aktora w pułapkę karykatury. Ta druga gra bodaj jedyną "dziewczynę Bonda", która powraca do roli w sequelu. I biorąc pod uwagę ten rodzaj przywileju, naprawdę trudno mi zrozumieć, dlaczego w temperaturę jej relacji z agentem 007 wciąż trzeba wierzyć na słowo. 


"Nie czas umierać" to pożegnanie z Danielem Craigiem w roli Bonda i zarazem ostatni przystanek na drodze pełnej wertepów i wilczych dołów; finał dziwacznej serii rozpoczętej rebootem ("Casino Royale"), utrzymanej przy życiu rozpędem dzikiej akcji (jeszcze nauczycie się kochać "Quantum of Solace"), a następnie kontynuowanej w filmach, które z lepszym ("Skyfall") i gorszym ("Spectre") skutkiem wpisały bondowską tradycję w krajobraz współczesnej popkultury. Zapowiadana feminizacja bondowskiego świata jest tutaj wprawdzie zintensyfikowana, lecz umówmy się – nie jest niczym nowym. Protekcjonalny i legitymizujący wyczyny Palomy "uścisk dłoni prezesa" uruchamia w głowie lawinę wspomnień; większość z nich dotyczy bohaterek, które kopały, biegały i strzelały na równych prawach. Z kolei układające się w kronikę wypadków miłosnych – od zdrady Vesper Lynd przez nieodwzajemniony pocałunek Camille po matczyno-synowską relację z M oraz związek z Madeleine – filmy z Craigiem zamieniły Bonda w poczciwego misiaczka, z którym nie ma się o co kłócić. "Lubię stare graty" – słyszy od jednej ze swoich partnerek bohater. "W takim razie trafiłaś pod właściwy adres" – odpowiada, bo co innego ma odpowiedzieć? I choć nie wiemy, przed kim teraz będzie ratował świat i czyją będzie miał twarz, jedno jest pewne: kiedy powróci, to raczej nie z sercem na dłoni. 
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones